Od zawsze na rynku inwestycyjnym trwa spór: czy lepiej inwestować w akcje wzrostowe, czy niedoszacowane – co zwykle jest rozumiane jako „inwestowanie w wartość”. Akcje „wartościowe” dotyczą spółek działających w tradycyjnych branżach, zwykle wypłacających dywidendy, mają na ogół niższe wskaźniki cena do zysku (P/E). Ale też mają ograniczony potencjał wzrostowy. Z kolei akcje wzrostowe, to będą udziały w firmie z branży rozwojowej, które mają na dziś zwykle wysokie wskaźniki P/E, nie wypłacają dywidend, za to mają wysoki oczekiwany potencjał rozwoju. Ale jednak są też bardziej ryzykowne. Planowany w przyszłości rozwój niekoniecznie musi się bowiem zrealizować.
Przykładem akcji wartościowych byłyby więc udziały w bankach, spółkach użyteczności publicznej, tradycyjnej energetyce. Akcje rozwojowe dziś dotyczyłby pewnie gamingu, spółek biotechnologicznych, wciąż znacznej część informatyki, czy być może energii odnawialnej (jeżeli abstrahujemy od problemu dotacji państwowych).
To czy powinniśmy inwestować w spółki wzrostowe czy rozwojowe, zależeć może od indywidualnych upodobań i strategii inwestycyjnej, czy od stanu gospodarki. Ale dziś nie o tym, która z tych grup spółek jest lepsza do inwestowania.
Dziś o tym, że przesada zwiastuje kłopoty. Spójrzmy bowiem na wykres poniżej. Prezentuje od wzajemne relacje światowych cen spółek dochodowych i wzrostowych.

Obserwacja tego wykresu prowadzi do wniosku, że żadna przesada nie jest dobrym znakiem. Trudno jest na tym wykresie wyznaczać jakieś linie wsparcia czy oporu. Ale widać, że nadmierna wiara w spółki wzrostowe poprzedzała krach giełdowy. Tak było w roku 2000 – przewartościowanie spółek internetowych. Teraz też mamy przewartościowane spółki wzrostowe: gaming, biotech itp. I odwrotnie. Nadmierne zainteresowanie „wartością” może być oznaką zbliżającego się krachu gospodarki – widać na wykresie ostatni kryzys finansowy 2007/2008. Trochę skromny materiał porównawczy, ale coś może być na rzeczy.
Wykres ten więc należy traktować jako potencjalny sygnał, czy aby nie mamy aktualnie do czynienia z jakąś manią – powodującą odstępstwa od zwykłej sytuacji inwestycyjnej. Bo finalnie, każda mania kończy się jej załamaniem. Tak jak w roku 2000 mieliśmy do czynienia z manią internetową, a w roku 2007 – z manią nadmiernej wiary w stabilność tradycyjnej gospodarki – zwłaszcza jej sektora finansowego. Widać też, że wykres staje się w ostatnich latach coraz bardziej rozchwiany – cykle trwają coraz dłużej, odstępstwa od normy są coraz silniejsze, a w związku z tym i potencjalne skutki coraz groźniejsze. I oczywiste też jest, że po odchyleniu w jedną stronę, „wahadło” – w perspektywie paru lat, przechyla się na stronę drugą. Po rozczarowaniu spółkami wzrostowymi, zaczyna się doceniać regularne dywidendy. A zatem rośnie zainteresowanie inwestorów gospodarką tradycyjną. Jednak to zainteresowanie powoduje wzrost cen akcji. A rosnące ceny spółek powodują spadek rentowności inwestycji. Wtedy wzrasta zainteresowanie „rozwojem”. Rosną notowania takich firm. Z czasem inwestorzy uświadamiają sobie, że rosnące ceny spółek nowych technologii przekroczyły granice rozsądku. I cykl znów się powtarza.
Paweł Zaremba-Śmietański