„Silniejszy złoty wzmocniłby wpływ podwyżek stóp procentowych” — całkiem słusznie zauważył Adam Glapiński, prezes Narodowego Banku Polskiego, w rozmowie z Bloombergiem.
Istotnie, nie da się zaprzeczyć, iż mocna waluta skutkuje ograniczeniem inflacji, między innymi poprzez niwelowanie skutków drożejących surowców czy innych artykułów importowanych. Jest jednak z tym parę problemów. Problem pierwszy polega na wiarygodności. Dopiero co, rynek zelektryzowała informacja, iż „Pod koniec roku miała miejsce szarża na rynku walutowym, w celu osłabienia złotego. Przyniosła ona wysoki zysk NBP (w sumie przekroczył 9 mln zł), którego lwia część zasili w tym roku budżet.” NBP się później tłumaczył, że to był cytat, a sama „interwencja przebiegała spokojnie i powoli”.
Jak by faktycznie nie było – czy „szarża”, czy „spokojnie i powoli”, jasne jest, że NBP w końcówce ubiegłego roku, a zatem bardzo niedawno, złotego próbował osłabiać. Teraz następuje zmiana stanowiska. Owszem, zmiana słuszna dla zwalczania inflacji, ale znów realizowana z zaskoczenia, bez jasnego wyjaśnienia powodu, czyli z lekceważeniem uczestników rynku. Nie buduje to wiary w panowanie nad sytuacją przez nasz bank centralny, który wydaje się być wzgardliwie ponad potrzebą komunikacji z rynkiem. Warto zresztą zauważyć, iż trwałe wzmocnienie złotego może leżeć poza możliwościami NBP, również dlatego, iż osłabianie się waluty jest skorelowane z inflacją. Zresztą dużo łatwiej bankowi centralnemu walutę osłabić, rzucając na rynki walutowe nadrukowane pieniądze, niż tą walutę wzmocnić.
Prezes Glapiński zapowiedział też, że zrobi „wszystko co konieczne, aby inflacja wyhamowała”. Na ale, ogólnie rzecz biorąc, bank centralny ma głównie dwie drogi oddziaływania na inflację. Albo poprzez zmniejszenie podaży pieniądza, albo poprzez zmniejszenie szybkości obiegu pieniądza.
Zmniejszenie szybkości obiegu pieniądza odbywać się może na przykład poprzez ustalenie stóp procentowych na takim poziomie, by oprocentowania lokat lub bonów skarbowych przewyższało inflację. Wtedy bardziej opłacalne od szybkiego wydawania pieniędzy będzie ich lokowanie. To wydaje się nierealne. Na pewno nie zobaczymy stóp procentowych na poziomie dziesięciu czy nawet kilkunastu procent. Ważne jest przy tym wszystkim, aby rynki miały zaufanie do banku centralnego – iż ten panuje nad sytuacją i wie co robi. To również znacznie zmniejsza chęć natychmiastowego wydania pieniędzy. Dlatego tak ważna jest właściwa komunikacja i budowanie zaufania. Niestety, w okresie ostatnich lat wiele zrobiono, aby to zaufanie zniszczyć, również poprzez niewłaściwą komunikację. Bank centralny mógłby też podnieść poziom rezerw obowiązkowych dla banków, ale to akurat nie byłoby rozwiązanie skuteczne, gdyż banki mają obecnie duże nadwyżki.
W zakresie podaży pieniądza, głównym czynnikiem inflacjogennym są rozmaite transfery społeczne lub gospodarcze, które generują pusty pieniądz, nie pokryty towarami lub usługami. Bardzo wątpię, iż ze względów politycznych, te transfery zostaną zmniejszone. Ba! Jeszcze niedawno królował pseudo-dogmat ekonomiczny (powiedzmy uczciwie – nie tylko w naszym kraju), iż takie transfery napędzają popyt, a tym samym gospodarkę. W krótkim okresie rzeczywiście tak się dzieje. Jednak to rozwiązanie chwilowe. Prędzej czy później okazuje się, iż pusty pieniądz napędza inflację czy szuka miejsca w rozmaitych inwestycjach, tworząc bańki spekulacyjne. To finalnie działa destruktywnie na gospodarkę.
Wydaje się, że obecnie mamy do czynienia z taką sytuacją. W ostatnim okresie rosły ceny akcji na giełdach, czy ceny nieruchomości. Niestety, tego rodzaju wzrosty, oparte na nadmiarze pieniądza, a nie na wartości fundamentalnej, nieodmiennie kończą się w jeden sposób – poprzez pęknięcie nadmuchanej sztucznie bańki.
To zaś wszystko na bieżący rok oznacza, iż inflacji nie uda się szybko spacyfikować. To również wróży, iż bańki spekulacyjne mogą się w tym roku dalej rozwijać, ale z coraz większym ryzykiem pękania – zjawiska finalnie nieuniknionego, czy to już w tym roku, czy w roku przyszłym.
Paweł Zaremba-Śmietański