Mam przeczucie, graniczące z pewnością, że niniejszym tekstem narażam się jakiejś grupie kredytobiorców. Niestety, taka konstatacja nie powinna analityka powstrzymywać od głoszenia poglądów, co do których jest przekonany.
Uparcie wraca na papier temat inflacji. W tym zagadnienie – do jakiego poziomu i jak szybko RPP powinna podwyższać stopy procentowe. Poważany przeze mnie kolega-analityk pan Piotr Kuczyński, jeszcze przed ostatnią podwyżką postulował zatrzymanie cyklu podwyżek na poziomie 4,0%. Argumentem byłoby to, że wyższy poziom stóp wpędzi wiele osób i wiele podmiotów gospodarczych w problemy.
Niestety, nie mogę się zgodzić z takim podejściem. Owszem, podwyżki stóp, istotnie wiele osób zabolą. Ja również nad tym współboleję. Ale to nie jest tak, że dopiero te podwyżki stóp ściągną na nas zło. To zło już się stało! Poprzez skoordynowane działania RPP i rządu, została bowiem nakręcona spirala inflacyjna i bez szkód już z tego nie wyjdziemy. Mamy raczej do wyboru próby szybkiego opanowania tejże inflacji albo rozciągnięcie procesu na wiele lat, z bardzo realną perspektywą stagflacji.
Ja wręcz uważam, że od początku należało zastosować ostrą podwyżkę stóp procentowych, a nie ścibolić podnoszenie oprocentowania po ćwierć punktu procentowego. Można by powiedzieć, iż występuje tutaj przeciwko kanonowi działań banku centralnego. Kanon ten mówi, że należy ostrożnie manipulować stopami procentowymi i obserwować jakie działania przynoszą skutki.
Tyle, że te skutki widać dopiero po paru miesiącach. Więc jaki w zasadzie był sens podnosić co miesiąc po trochu stopy? Ekonomicznie nie miało to większego uzasadnienia, bo przecież nie zdążyliśmy jeszcze zauważyć skutków wcześniejszych podwyżek, gdy nadchodziła kolejna zwyżka. Sens w tym był co najwyżej polityczno-wizerunkowy. Skoro wcześniej podnoszenie stóp byłoby niby „szkolnym błędem”, to nie można było od razu gwałtownie podnosić oprocentowania. Ale jak z tego można wywnioskować, wspomniany kanon ostrożnego działa tylko w warunkach względnej stabilności, a o tym nie mogło być mowy. W rezultacie ceny rosły szybciej niż podnoszono stopy. I oto mamy galopującą inflację.
Przypomnijmy, że galopująca inflacja, to inflacja liczona w wartościach co najmniej dwucyfrowych (czyli przekraczająca 10%) – i na ten etap właśnie weszliśmy. Jest na taką okoliczność jeszcze inna zasada, o której obecnie zapomniano: Z galopującej inflacji nie da się wyjść powoli. Można z niej wyjść jedynie poprzez zdecydowane i spektakularne posunięcia. Dlatego, że galopująca inflacja powoduje, iż zamierają normalne stosunki gospodarcze, w tym m.in. rozliczenia przestają być stopniowo prowadzone w walucie krajowej i sytuacja przestaje być kontrolowana przez państwo.
Warto zadać sobie pytanie: Czy stopy na poziomie 4,5% to dużo? Po, jeszcze przecież niedawnych, stopach bliskich zera, może się tak istotnie wydawać. Ale pozwolę sobie zauważyć, że przy inflacji na poziomie 10,9%, oznacza to rzeczywiście bardzo wysoką, ale ujemną realną stopę procentową – przeszło 6%. Czyli tłumacząc na ludzki język, właściciel dobra, jakim jest kapitał, nie tylko nie otrzymuje wynagrodzenia, za to że ktoś korzysta z jego kapitału, ale wręcz przeciwnie – sam właściciel do tego sporo dopłaca. Proszę teraz to sobie przełożyć na jakieś dobro realne – np. nieruchomość, samochód, maszynę… Oddajemy to dobro najemcy w użytkowanie i jeszcze mu za to płacimy. Absurd ekonomiczny? Oczywiście.
Normalną sytuacją jest to, że za kapitał się płaci, czyli stopy procentowe są wyższe niż inflacja. A więc tylko stopy procentowe zbliżające się choćby do takiego warunku mogą zadziałać. Bo czy mówimy o ujemnych realnych stopach procentowych na poziomie 7% czy na przykład 4% – nie ma tu ekonomicznie większej różnicy. W obu przypadkach posiadacz kapitału będzie go próbował chronić, uciekając od pieniądza w inne dobra. A to nakręca spiralę inflacyjną. No, chyba że posiadacz kapitału uwierzy, że to zjawisko chwilowe, a bank centralny zaraz upora się z problemem. No ale do tego trzeba wiary w nasz bank centralny…
Niewiele jednak wskazuje, żeby nasze państwo, w tym w szczególności klasa polityczna, było gotowe na jakieś radykalne rozwiązania. Przeciwnie, zaczynają mnożyć się populistyczne pomysły, w rodzaju zamrożenia WIBOR-u, wyzerowaniu marż bankowych, dopłat do kredytów itp. Oczywiście, są to działania, które w swojej istocie zawsze zmierzają do tego, by wykasować skutki podwyżek stóp procentowych, tym samym sprawiając, że główny instrument banku centralnego do walki z inflacją stałby się bezużyteczny.
Zresztą, nawet gdyby te dziwne idee nie były zrealizowane, to i tak polityka państwa nie wygląda najlepiej. Z jednak strony wprawdzie podwyższa się stopy procentowe (moim zdaniem zresztą zbyt małymi krokami), z drugiej strony państwo mnoży rozmaite transfery. Paradoksalnie również transfery „na walkę ze skutkami inflacji”. Tak jakby rząd nie rozumiał, że inflacja bierze się właśnie z transferów pieniężnych, nie pokrytych towarami czy usługami. Niewiele mniejszym nieszczęściem jest utrata wiarygodności przez bank centralny. Wszystko to razem nie wróży najlepiej. Wygląda na to, że czeka nas co najmniej parę lat wysokiej, a nawet nakręcającej się inflacji.
Paweł Zaremba-Śmietański